[OPINIA] Ministerstwo Cyfryzacji nie zrobiło za wiele w kierunku obiecanej suwerenności cyfrowej

Obiecano nam suwerenność cyfrową, a jest zupełnie co innego – przyszłość widzimy nie w uniezależnianiu się od Big Techów. Wręcz przeciwnie: w pozostaniu *uzależnionym* od gigantów technologicznych.

Krzysztof Gawkowski w Sejmie

To jest opinia jednej z piszących dla „Kontrabandy” osób i jej treść może odbiegać od ogólnie przyjętych w tym serwisie norm etyki dziennikarskiej.

“W Ministerstwie Cyfryzacji zdanie Big Techu będzie na ostatnim miejscu” – takie słowa padły na łamach jednego z artykułów Gazety Wyborczej. Od słynnych słów Krzysztofa Gawkowskiego, który jest ministrem cyfryzacji od 13 grudnia 2023 roku, minęło ponad 15 miesięcy. Ponieważ obiecano nam dość przełomowe względem poprzednich ministrów cyfryzacji obietnice, pora sprawdzić, czy obietnica większej suwerenności cyfrowej została spełniona.

Nie trzeba było jednak długo od momentu objęcia władzy przez koalicję Donalda Tuska czekać, gdy Ministerstwo Cyfryzacji pod przewodnictwem Gawkowskiego zaczęło iść w buzzwordy – teraz ministerstwo żyje sztuczną inteligencją, próbując udowodnić, że sztuczna inteligencja może nas “wznieść nawet na podium 10 najbogatszych krajów świata” (co jest dość odważnym stwierdzeniem, ponieważ polska gospodarka w 2023 roku była dopiero na 22. miejscu z wynikiem ponad 800 miliardów USD i zgodnie z danymi World Data do pierwszej dziesiątki Polsce jest jeszcze naprawdę daleko – Kanada, która zajmowała wtedy 10. miejsce, miała ponad 2,1 biliona USD, czyli ponad dwukrotność PKB Polski w 2023 roku). Inni mówcy wybrani przez przedstawicieli ministerstwa podczas konsultacji społecznych w grudniu 2024 roku wypowiadali się głównie pozytywnie na temat obranego przez ministerstwo Gawkowskiego kierunku – jak relacjonowałem o tym na łamach Wikinews, w nadziei że mógłbym skontrastować w tamtym dniu swoje wypowiedzi z tymi chwalącymi ministerstwo, co niestety się nie udało. W zasadzie na żadnym z bloków tematycznych w tamtym wydarzeniu nie mogło zabraknąć jakiejkolwiek wzmianki o sztucznej inteligencji – w najgorszym wypadku neutralnej. Prawdziwe konsultacje społeczne powinny wyglądać tak, że każdy, nieważne z jakiego jest obozu – czy popierającego, czy krytykującego działania organu państwowego organizującego takiego rodzaju wydarzenie – powinien mieć prawo głosu. I tak rzeczywiście się stało w czerwcu 2024 roku, gdy dopiero przygotowywano dość dumnie nazywającą się Strategię Cyfryzacji Polski, co pokazuje – że jak najbardziej można i wręcz trzeba wysłuchać głosy w szczególności konstruktywnej krytyki. Co się stało w takim razie, że takich głosów w grudniu było mniej?

O ile ministerstwo pod przewodnictwem Gawkowskiego rzeczywiście wypracowało jakikolwiek plan, wedle którego będą realizowane w przyszłości przynajmniej niektóre z zawartych tam punktów, tak wciąż gdy omijamy jedne pułapki (podnosimy po latach ciszy – o ile w ogóle – problem braku suwerenności cyfrowej w Polsce), kłody rzucamy sobie pod nogi w innych aspektach (brak konkretnych działań w kontekście odzyskiwania suwerenności cyfrowej przez administrację publiczną, co więcej, odwracanie się na pięcie od swoich pierwotnych obietnic przez rząd).

Spis treści

Sprzęt komputerowy w urzędach wojewódzkich

Dobrze sformułowane pytania o informacje publiczne mogą się przyczynić do zmiany na lepsze – jednak samo uzyskanie informacji bez jej udostępnienia gdziekolwiek nie zrobi za wiele. Zacząłem od rozesłania zapytań o informację publiczną do wszystkich siedzib 16 województw. Odpowiedzi udzieliło 12 z nich, z czego Poznań udzielił wymijającej odpowiedzi, podając tylko rodzaj urządzenia i ich ilość, powołując się na ten wyrok Naczelnego Sądu Administracyjnego. Argumentacja ze strony Poznania wyglądała tak (cytuję poniższe w całości):

Dane techniczne dotyczące sposobu funkcjonowania systemu komputerowego informacją publiczną nie są. Stanowią jedynie techniczną sferę funkcjonowania narzędzia, jakim organ posługuje się, realizując zadania publiczne.

Problem jednak polega na tym, że sprzęt komputerowy w pewnym sensie musiał się skądś wziąć. Skądś też musiały zostać wydzierżawione pieniądze na jego zakup. Więc informacje na temat tego, jak funkcjonują systemy komputerowe w administracji publicznej, mogą stanowić za niezbity dowód na to, czy (i jeżeli tak – w jakiej wysokości) pieniądze z naszych podatków idą na poczet Big Techów, i z racji tego, że mowa tutaj o wydatkach z pieniędzy publicznych – jak najbardziej zalicza się to pod definicję informacji publicznej, co znalazło potwierdzenie w odpowiedziach wszystkich pozostałych miast. Jednak nawet i ta argumentacja nie skłoniła poznańskiego urzędu do udzielenia bardziej rzeczowej odpowiedzi:

Nie ma podstaw do utożsamiania informacji o wykorzystywaniu konkretnego narzędzia technicznego z informacją o zasadach funkcjonowania podmiotu. Narzędzie, jakim jest konkretny program komputerowy jest jedynie jednym ze środków ułatwiających wypełnianie określonych zadań publicznych i realizowanie określonych interesów i celów publicznych, i jako takie ma jedynie pośredni związek z wykonywaniem tych zadań i realizacją interesów i celów publicznych.

Szymon Dubiel, jeden z prawników Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska, uznał przynajmniej pierwotną odpowiedź za niepełną:

W orzecznictwie sądów administracyjnych występuje pogląd, zgodnie z którym informacje dot. funkcjonalności programu informatycznego nie stanowią informacji publicznej i dostęp do takiej informacji może być utrudniony. [Niemniej – przyp. aut.] pytania wniosku dotyczą właśnie majątku publicznego w postaci urządzeń jakimi dysponuje urząd, w tym systemów operacyjnych (które niekoniecznie są darmowe), a więc odpowiedź organu jest niepełna.

W ostatnich miesiącach 2024 roku listowałem na łamach Wikinews informacje, które udało mi się zdobyć. W bardzo telegraficznym skrócie – oprócz tego, że Rzeszów chwalił się “drukarkami z Linuxem”, to np. stacje komputerowe we wszystkich urzędach miejskich administracji publicznej, które udzieliły odpowiedzi, miały Windowsa. Jakiej edycji – o taką odpowiedź akurat nikt się nie pokusił. I te 41 rzeszowskich “drukarek z Linuxem” jest po zdecydowanie niekorzystnej dla siebie stronie szali. Zespół Krzysztofa Gawkowskiego mógł przez te mniej więcej 13 miesięcy opracować choćby wstępny plan zawierający m.in. kosztorysy migracji na otwarte oprogramowanie, tym bardziej że w administracji publicznej przetwarzane są wrażliwe dane milionów Polek i Polaków. Takiego jednak po prostu nie ma. Co więcej, na Newsweeku temat zależności od Microsoftu podnoszono jeszcze w 2017 roku.

Warszawa ma Nextclouda – i to jest postęp, ale wciąż musimy zrobić więcej

Choć Warszawa była ostatnia (musiała zebrać dane ze wszystkich 18 dzielnic, co – nie ukrywajmy – może być czasochłonne), tak zaciekawił mnie dość nietypowy link w odpowiedzi na moje zapytanie zaczynający się na https://pliki.um.warszawa.pl. Klikając w niego, zobaczyłem tam interfejs Nextclouda. A w nim pliki z informacjami o stanie sprzętów komputerowych z podziałem na większość dzielnic. Pomijając fakt, że nie wszystkie dzielnice ostatecznie udzieliły odpowiedzi – nie będę ukrywał, że pozytywnie mnie to zaskoczyło, gdy po raz pierwszy odkryłem stołecznego Nextclouda.

Folder w Nextcloudzie należącym do urzędu miejskiego Warszawy prezentujący pliki CSV jako odpowiedź na jeden z moich wniosków o informację publiczną

Od strony technicznej: Nextcloud w urzędzie Warszawy uruchomiony jest na własnym subnecie zgłaszającym się jako AS34891. Po sprawdzeniu rekordów powiązanych z urzędowym Nextcloudem okazuje się, że choć “swoje” adresy IP Warszawa rzeczywiście posiada, tak same dane przechowywane są w serwerowni Atmana (który z kolei jest polskim dostawcą rozwiązań usług chmurowych).

Ale ekscytacje odłóżmy na bok, bo to, że w stolicy używają Nextclouda, to jedno. Suwerenność cyfrowa nie kończy się na posiadaniu Nextclouda, a Polska na Warszawie się nie kończy – to tylko jeden z etapów odzyskiwania suwerenności cyfrowej. Innym przykładem może być starosądeczański Videoportal oparty na PeerTube’ie, co może mieć jednak mniejszą siłę przebicia z racji tego, że Stary Sącz ma tylko około 10 tysięcy mieszkańców. Takie działania nie są wystarczające, żeby plany uzyskiwania coraz to większej suwerenności cyfrowej przynajmniej w administracji publicznej na poziomie odgórnym nie zostały storpedowane przez działy public relations Big Techów jeszcze na etapie koncepcyjnym, o czym na swoim blogu wspominał Maciej Lesiak, komentując interpelację posłanki Pauliny Matysiak.

Jak przejrzymy sobie choćby niektóre wykresy wykorzystania urządzeń do dyspozycji urzędników, to komputery posiadają Windowsa w absolutnie każdym przypadku (może z wyjątkiem sprzętów Apple’a, o ile takie urząd miejski ma na stanie). Pozostaje więc pytanie, jak samorządy zareagowałyby w przypadku, gdy wsparcie dla Windowsa 10 wygaśnie, a komputery nie będą w stanie wesprzeć Windowsa 11. Czy postąpią jak np. niemiecki Szlezwik-Holsztyn, który zapowiedział trwającą już migrację swojego sprzętu na Linuxa i LibreOffice’a, tłumacząc to chęcią zachowania suwerenności cyfrowej (i przy okazji w takiej sytuacji polskie samorządy zaoszczędziliby pieniądze na sprawach urzędniczych długoterminowo), czy wydadzą więcej na komputery z preinstalowanym Windowsem 11, chwaląc się większą kwotą wydaną na „zapewnienie cyberbezpieczeństwa urzędnikom”, bo Microsoft ma „renomę”?

Suwerenność cyfrowa

Skrypty śledzące

Jeżeli czytacie bloga fundacji “Internet. Czas działać!”, to pod koniec kwietnia mogliście ujrzeć ich artykuł na temat petycji złożonej do Ministerstwa Cyfryzacji odnośnie problemów ze skryptami śledzącymi na stronach internetowych podmiotów publicznych. W odpowiedzi zawarto, że “wskutek wewnętrznej analizy pozbyto się Google Analytics i zastąpiono go innym narzędziem analitycznym na stronie gov.pl”. Problem jednak polega na tym, że narzędzia Google’a nie kończą się na Google Analytics, tak samo jak możliwości śledzenia Facebooka nie kończą się na Facebook Pixelu. Gdy odblokujemy skrypty na gov.pl, czary mary i co my tu mamy? Google Tag Managera:

Niby jest własne Matomo, ale pozostałości po Google’owskich skryptach kłują w oczy.

A co powiecie na 116sos.pl, który służy za landing linii pomocowej dla osób pełnoletnich? Z założenia takie strony powinny być pozbawione jakichkolwiek zewnętrznych skryptów. Jednak strona zarządzana przez NASK – kolejny podmiot publiczny – prezentuje się w uMatrixie następująco:

No, to teraz pojechali po (Kontra)bandzie (pun intended). Skrypty NASKu jeszcze by przeszły (por. stats.eadministracja.nask.pl), ale cdnfonts.com czy mypurecloud.de, które z rządową organizacją nie mają nic wspólnego?

Powyższe zrzuty ekranu robiłem w styczniu 2025 – czyli kilka miesięcy po obiecanych wytycznych dla stron internetowych podmiotów publicznych. Choć o tym jest wzmianka w Strategii Cyfryzacji Polski (strona 67 dokumentu):

Implementacja pryncypiów oraz opracowanie i implementacja standardów, wytycznych i rekomendacji architektonicznych w administracji publicznej, a także zobowiązanie podmiotów publicznych wdrażających e-usługi publiczne do ich stosowania

…to nie wiadomo, na jakim etapie tworzenia są takie wytyczne i co już one zawierają. Bo równie dobrze może to być wstrzemięźliwość od zewnętrznych skryptów na stronach podmiotów publicznych w możliwie największej liczbie scenariuszy, ale z drugiej strony może to też być coś, co w szczególności nieświadomym problemu internautom może nie być na rękę.

Postanowiłem wobec tego wysłać petycję do Ministerstwa Cyfryzacji, w której zamieściłem swoje zalecenia. Po dalsze perypetie zachęcam do przeczytania innego – również opublikowanego na „Kontrabandzie” – komentarza mojego autorstwa.

Podstawa programowa w szkołach

W szkołach nauczanie informatyki odbywa się o konkretne programy komputerowe, a nie różne rodzaje tych programów, przez co zamykamy dzieci w bańce vendor lock-inu. To dzieje się już od praktycznie samego początku nauczania informatyki – jesteśmy uczeni np. pracy z dokumentami na konkretnym pakiecie biurowym – Microsoft Office. Przykład na podstawie podręcznika do 4. klasy podstawówki:

Tak, dzieci ogarną same z siebie, że istnieje alternatywa taka jak LibreOffice, gdy uczy się ich konkretnego pakietu (Microsoft 365). Powód? Bo „popularny”.

Co więcej, ponieważ w szkołach w całej Polsce mamy setki tysięcy – jak nawet nie miliony młodych Polaków (sama Warszawa w 2023 roku deklarowała, że w tutejszych szkołach uczy się ok. 276.300 osób!) – ze względu na to, jak podstawa programowa w szkołach jest bardzo nieefektywna, wiele osób po skończeniu szkoły nawet nie spojrzy na jakiekolwiek alternatywy dla pakietu biurowego czy systemu operacyjnego Microsoftu (ewentualnie także alternatyw dla oprogramowania od innych gigantów technologicznych), bo po prostu… o nich nie wiedzą i nie będą sobie z tego zdawać sprawy, dopóty ktoś bardziej w tym obeznany ich na to nie nakieruje.

Albo będą się obawiać tego, że alternatywne, otwarte oprogramowanie… „zawirusuje” im komputer, co jest w 99,999% przypadków nieprawdą. Były oczywiście pojedyncze przypadki, gdzie celowo wprowadzano złośliwy kod do takich projektów – na myśl przychodzi mi przypadek wstrzykiwania kodu formatującego dyski komputerów osób zgłaszających się z… białoruskimi czy rosyjskimi adresami IP i jest to jedyny przypadek, który jestem w stanie przywołać przynajmniej na czas publikacji artykułu. I choć node-ipc jest oprogramowaniem, który instaluje się w projekcie opartym w Node.js, na tej sytuacji też zapewne cierpi reputacja tej części sceny otwartego oprogramowania, która istnieje po to, żeby walczyć z dominacją Big Techów w różnych aspektach.

Jeden z komentujących opisany powyżej przypadek projektu node-ipc na Reddicie napisał (pogrubienie moje):

To jest wymierzone przeciwko zwykłym obywatelom, a nie rządowi czy armii Rosji. To przypadek cyberterroryzmu i horrendalnej głupoty.

Powracając do uzależnienia od Big Techów w polskich szkołach, „dzięki” temu, co się obecnie dzieje, Microsoft ma darmową reklamę normalnie wartą dziesiątki, jak nawet nie setki milionów dolarów, i może nadużywać swojej pozycji na rynku technologicznym, podobnie jak reszta firm z rodziny GAFAM. A szkoły proaktywnie wykorzystujące produkty Microsoftu dostają jeszcze „prestiżowe” certyfikaty świadczące o „innowacyjności” i „renomie”. Cytując oświadczenie o gdyńskiej SP6:

W szkole aktywnie wykorzystuje się usługę Office 365 Education, która stwarza duże możliwości pracy mobilnej, zespołowej i ułatwia komunikację wewnątrz szkoły.

Jakby tego Nextcloud wcale nie potrafił. I wcale nie umiał nawet o wiele większej ilości rzeczy niż Microsoft Office. Przykładowo, UM Warszawy korzysta z Nextclouda i nie słyszałem o tym, żeby był szczególnie wyróżniany przez organizację zarządzającą Nextcloudem – mimo tego, że podejmowane przez samorząd działania mają dalej idące skutki na społeczności całego miasta, niż gdyby miała to robić jedna z lokalnych szkół, która zapewne będzie mieć wpływ tylko na swoich uczniów (i ewentualnie ich rodziców).

Narzędzia elektroniczne stosowane na uczelniach wyższych

W przeciwieństwie do szkół niższego poziomu, na uczelniach wyższych zazwyczaj dostaje się dostępy do dysku chmurowego, pakietu biurowego, a nawet hostingu pod swoją stronę internetową dostępnej z jednej z subdomen poszczególnej uczelni. Żeby zweryfikować, jakie oprogramowanie jest stosowane na uczelniach wyższych do skrzynki mailowej, pakietu biurowego itd., z listy 77 uczelni posiadających swój adres BIP wysłałem zapytanie o informację publiczną. W międzyczasie, odezwała się do mnie Mel Majak, absolwentka Politechniki Warszawskiej i współtwórczyni „Kontrabandy”:

Obecnie z tego co kojarzę, to chyba doktoranci dostają służbowe konta mailowe w domenie uczelni [pw.edu.pl – przyp. aut.], ale nie wiem, czy [uruchamiane] gdzieś tam w [Politechnice], czy to tylko domena podpięta do Google Workspace, albo czegoś innego.

Zweryfikowałem przekazaną przez Mel domenę (pw.edu.pl) za pomocą publicznie dostępnych narzędzi. I – jak się okazuje, jest to tylko nakładka na Outlooka.

Innym moim rozmówcą był Anedroid (nie występował pod swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem), który studiuje na lubelskim UMCSie. Tam sytuacja wyglądała nieco lepiej, gdy mowa o adopcji przez tę uczelnię otwartego oprogramowania:

Jest tzw. „Kampus”, czyli po prostu uczelniana instancja Moodle, wykorzystywana przez wszystkich prowadzących. Są tam materiały z wykładów, miejsca do wysyłania zadań, a także BigBlueButton do zajęć zdalnych. Ale są także studenckie konta na Microsoft Teams i część prowadzących preferuje taką formę komunikacji. Jest też komunikacja przez e-mail w domenie umcs.pl.

UMCS zgodnie z relacją mojego rozmówcy ma także swoje kółko informatyczne, posiadające własną infrastrukturę, ale komunikujące się za pomocą Discorda czy Facebook Messengera:

[…] Mamy własną infrastrukturę, serwery, Nextclouda, Gitlaba, ale komunikacja odbywa się poprzez Discorda. Studenci wykorzystują też do komunikacji Messengera i część komunikacji odbywa się tam.

Z kolei, gdy chodzi o sprzęt komputerowy – jest tam dualboot Kubuntu z Windowsem 10. Zadałem pytanie Anedroidowi, co uczelnia zrobiłaby w przypadku, gdy Windows 10 przestanie otrzymywać aktualizacje bezpieczeństwa – a to stanie się w październiku 2025 roku:

Słyszałem jakieś niepotwierdzone wieści, że mają całą uczelnię postawić na Linuxie. […] Mogą nie móc zaktualizować do Windowsa 11 i to może dlatego.

Wysłałem zapytanie do przedstawicieli UMCSu z prośbą o komentarz w tej sprawie. Zgodnie z ich stanowiskiem, “nie ma planów dotyczących migracji na inny system operacyjny”.

Dalsze informacje na temat wykorzystywanego oprogramowania w uczelniach publicznych pozyskiwałem za pomocą zapytań o informację publiczną. Ze wspomnianych 77 uczelni wyższych odpowiedzi udzieliło mi tylko 26, dwie kolejne odmówiły udzielenia odpowiedzi – zaś na znacznej większości uczelni, skąd otrzymałem informację, jest Microsoft 365. Poniższy wykres pokazuje zebrane dane, które udało mi się pozyskać w ustawowym terminie 14 dni (zapytanie wysłane mailem 19 stycznia 2025):

Żeby mieć pewność, że tak szerokie wykorzystanie usług Microsoftu nie było spowodowane umową zawiązaną odgórnie przez organ państwowy z Microsoftem, zapytałem się Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, od którego otrzymałem informację, że ministerstwo „nie narzuca konkretnego oprogramowania”, powołując się na „pełną autonomię uczelni wyższych”.

Interpelacja poselska Pauliny Matysiak i odpowiedź ministerstwa

Zróbmy jeszcze w tej sekcji miejsce dla interpelacji posłanki Pauliny Matysiak, ponieważ 27 stycznia 2025 roku wpłynęła odpowiedź na interpelację ze strony Dariusza Standerskiego, sekretarza stanu Ministerstwa Cyfryzacji. Moją uwagę przykuł ten fragment:

Ministerstwo Cyfryzacji dobiera takie działania, które zapewniają możliwości swobody wyboru technologii w procesach informatyzacji realizacji zadań publicznych [jak i] przeciwdziała zjawisku uzależnienia od konkretnego dostawcy produktu lub usługi, które skutkuje brakiem możliwości skorzystania z produktów lub usług innych dostawców bez konieczności poniesienia znaczących kosztów dokonania zmiany (ang. vendor lock-in).

W takim razie: dlaczego urzędnicy mają narzucane w ogromnej większości Big Techowe narzędzia do pracy komputerowej, a realnych systemowych działań, żeby to zmienić już teraz, nie ma? Dlaczego tylko Warszawa ma swojego Nextclouda, a Stary Sącz jest jedyną znaną gminą posiadającą PeerTube’a? To są dwa jedyne miasta o których wiem, że posiadają w zanadrzu implementację jakiegokolwiek otwartego rozwiązania. (Nie, dowody anegdotyczne broniące rozwiązań big techowych w stylu “bo wygodne” i “każdy używa” się nie liczą.)

Idziemy dalej:

Ministerstwo Cyfryzacji nawiązało współpracę z Fundacją Panoptykon oraz Fundacją “Internet. Czas działać!”. Odbyło się spotkanie na temat wykorzystywania technologii śledzących na stronach internetowych prowadzonych przez organy administracji publicznej.

Ale to, co z tego spotkania wynikło, nie wiemy nic, zaś skrypty śledzące na stronach internetowych podmiotów publicznych jak były, tak dalej są.

Najbardziej zmartwiła mnie odpowiedź na pytanie 6:

W Ministerstwie Cyfryzacji nie była prowadzona analiza ryzyka w zakresie kwestii publikacji kluczowych informacji na platformach zagranicznych.

I to jest błąd, który powinien zostać skorygowany „na wczoraj”. Taki dokument powinien już być dostępny do wglądu przez urzędników lub być przynajmniej na zaawansowanym etapie. Ale za to mamy mObywatela (który nie jest otwartoźródłowy, a wiceminister cyfryzacji tego nawet nie zdawał się traktować poważnie) i “Strategię Cyfryzacji Polski” wręcz fetyszyzującą sztuczną inteligencję. Mimo obietnicy złożonej 15 miesięcy temu, w której miano się podjąć “walki z Big Techami” (a jednym z elementów takiej walki jest opracowanie np. analizy ryzyka związanej z publikacją treści na największych social mediach), nie zrobiono nic. To teraz mamy podane jak na tacy, czemu główni politycy podają informacje najpierw na np. Twitterze, z którego potem dziennikarze muszą kolportować informacje (kiedy powinno być zdecydowanie inaczej).

Mieliśmy już podobny przypadek w trakcie powodzi z 2024 roku, gdzie gminy odpowiedzialne za kolportowanie kluczowych często dla życia obywateli informacji wybierały wyłącznie Facebooka. Zakładając nawet najgorszy scenariusz, w którym mielibyśmy do czynienia z konfliktem zbrojnym na terenie Polski, czy bylibyśmy w stanie znieść logistycznie, finansowo, psychicznie i tym podobne masowe pochówki w regularnych odstępach czasu, bo atakowane państwo kolportuje informacje tylko za pomocą zamkniętej, komercyjnej platformy i dawno już przestarzałych SMSów, których różnica czasu dotarcia każdej wiadomości na telefony obywateli podczas akcji masowego rozsyłania kluczowych dla bezpieczeństwa informacji jest w porównaniu do Cell Broadcast (które się od dawna sprawdza w innych krajach posiadających własny system ostrzegania ludności z prawdziwego zdarzenia – już 21 krajów posiada taki system) absurdalnie duża?

Porównajmy sobie organizację mediów w trakcie powodzi z 1997 roku we Wrocławiu (kiedy to Internet był wtedy w Polsce symbolem luksusu – i do tego ten wdzwaniany na 0202122 osiągający bagatela 56 kbps):

[Telewizja Dolnośląska] oprócz działalności informacyjnej zajmowała się koordynowaniem działań służb i ochotników walczących z powodzią, a redakcja została przekształcona w sztab antykryzysowy. Zajmowano się zarówno organizowaniem worków, piasku, ochotników jak też dystrybucją i koordynacją pomocy dla osób dotkniętych powodzią. Uruchomiono kilkadziesiąt numerów telefonicznych, zarówno stacjonarnych jak i komórkowych, przez które pomagano w poszukiwaniu zaginionych osób. Do swojej zwykłej ramówki telewizja wróciła dopiero 28 lipca.

W 1997 roku była telewizja, radio czy telefoniczne linie pomocowe prowadzone przez wolontariuszy. Niecałe dwie dekady później wiadomo co uderza w wiatrak po raz kolejny i mamy powódź w południowo-zachodniej części Polski. Internet zdążył się już upowszechnić na tyle dobrze, że samorządy gmin dotkniętych powodzią zdecydowały się na kolportowanie informacji o np. pękniętej tamie wyłącznie na Facebooku. Czemu? Bo z Facebooka korzysta “każdy”. Nie, nie korzysta „każdy”. 25 milionów się różni od 38 milionów o (uwaga!) 13 milionów. I co więcej – ludzie przynajmniej w USA zaczęli kasować masowo konta w serwisach Facebooka po zapowiedzi Marka Zuckerberga o wycofaniu zewnętrznego fact checkingu.

To tym bardziej pokazuje, jak taka analiza ryzyka jest bardzo ważna. Jej pojawienie się mogłoby dać grunt pod zmianę na lepsze. Sam rzecznik ministerstwa jawnie przyznał, że do takiej analizy się w ogóle nie przyłożono.

Ogólna ocena działań Ministerstwa Cyfryzacji w kontekście suwerenności cyfrowej

Podczas pierwszego roku (plus trzech miesięcy) pełnienia swojej funkcji, Krzysztof Gawkowski jako minister cyfryzacji nie spełnił swojej obietnicy o stawianiu się Big Techom, zamiast tego w ostateczności podchodząc dość kompromisowo do współpracy z nimi, co wskazywałem w swoim dokumencie na temat Strategii Cyfryzacji Polski jak i w niniejszym tekście.

Działania podejmowane ku zwiększeniu suwerenności cyfrowej w Polsce były podejmowane – jak udowodniłem na łamach tego artykułu – wyłącznie z dobrej woli niektórych organów publicznych – m.in. rzeczony Stary Sącz (ok. 10.000 mieszkańców) publikujący nagrania z rady miejskiej na swojej instancji PeerTube’a, czy urząd miejski Warszawy (ok. 2.000.000 mieszkańców) posiadający własnego Nextclouda to zdecydowanie za mało, żeby się wyzwolić od Big Techu przynajmniej na poziomie administracji publicznej. Potrzebna jest systemowa zmiana, żeby tak uczynić – i choć nie liczę na to, że z powodu tej publikacji się tak uczyni, a już na pewno z dnia na dzień, tak mam nadzieję, że przedstawione tutaj argumenty zostaną wykorzystane w coraz to szerszych dyskusjach na temat problemów związanych z dominacją Big Techów w Polsce.

Czy Ministerstwo Cyfryzacji mogłoby mieć tutaj swoje trzy grosze? Myślę, że nawet sześć – dlatego, że jest to najwyższy rangą organ publiczny odpowiadający za informatyzację całego sektora publicznego w Polsce i to właśnie często od ministerstwa może zależeć, jak potoczą się losy innych niższych rangą organów publicznych, a także to, co zostanie zaprezentowane społeczeństwu. Moim skromnym zdaniem mogliby też zaproponować, jak np. w szkołach powinno się uczyć informatyki, jak powinny funkcjonować organy publiczne w mediach społecznościowych, czy też jaki system operacyjny i/lub pakiet aplikacji powinien się pojawić na pulpicie służbowego sprzętu urzędnika. Zresztą Rada ds. Cyfryzacji, podległa Ministerstwu Cyfryzacji, wydała nawet zalecenie co do TikToka na służbowych telefonach urzędników, które ostatecznie nie zostało wdrożone.

Co mam na myśli przez powyższe? Twierdzę, że działania ze strony ministerstwa nawet pod auspicjami Gawkowskiego nie były w stylu „basta, mamy dość, idziemy na wojnę”, tak jak obiecał (i tak jak chciała zrobić rządząca wtedy Partia Konserwatystów w Wielkiej Brytanii), tylko kontynuacją poklepywania po główce prezesów Big Techów. I choć problemy z nimi związane były opisane w Strategii Cyfryzacji Polski, to czy istnieje realna gwarancja, że opis problemu przetrwa zmianę ministra w przyszłości?

Patrząc przez pryzmat tego, co przedstawiłem w niniejszym artykule, obecne działania Ministerstwa Cyfryzacji od 2023 roku – przynajmniej w kontekście tematyki tego artykułu – można ocenić na stopień niedostateczny. Czemu? Przede wszystkim można zauważyć w ministerstwie Gawkowskiego a) brak bardziej oczywistych i radykalnych działań ze strony organu, o których – jako jedno z ważniejszych ministerstw w erze coraz powszechniejszej informatyzacji – powinno mieć świadomość, i b) strasznie entuzjastycznego (jak dla mnie) podejścia do sztucznej inteligencji. Być może byłem bezwzględny w swoich osądach, ale kubeł zimnej wody przydałby się tym, którzy obiecując gruszki na wierzbie tych wierzb nie sadzą.

Źródła

Zdjęcie tytułowe zrobione zostało przez Klub Lewicy i jest ono dostępne na Wikimedia Commons w domenie publicznej. Przedstawione na „Kontrabandzie” zdjęcie nie zostało w żaden sposób zmodyfikowane. Treść artykułu powstała wyłącznie z użyciem źródeł własnych.

Wesprzyj „Kontrabandę”!

„Kontrabanda” jest portalem, na którym nie ma reklam, nadmiaru treści sponsorowanych ani też clickbaitów. Prowadzimy go w trzy osoby z zamiłowania do technologii. Z tego względu naszym jedynym źródłem utrzymania się są na ten moment dobrowolne datki.

Przemyśl przelanie nam nawet kilku złotych miesięcznie jedną z wybranych metod, żeby „Kontrabanda” mogła się rozwijać. Dziękujemy!

Nie jesteś w stanie wesprzeć nas finansowo w tej chwili? Żaden problem. Wystarczy już nawet to, że przekażesz dalej artykuł napisany na „Kontrabandzie”, taki jak ten, który obecnie czytasz.